Ten tydzień minął w zmiennym tempie. Wystartował leniwie, żeby pod koniec przyspieszyć i wpuścić mnie znów w wir pracy. Pierwsze zajęcia w szkole rodzenia za nami. Przez godzinę bujaliśmy się z panem mężem jak wieloryb na fali (to głównie ja) ale było nawet miło. I nawet wygodnie w nowych ciążowych portkach dresowych.
Oczywiście należało uzupełnić stracone kalorie, a ponieważ wstręt do smażonych potraw nieco osłabł przypomniałam sobie o plackach z gotowanych ziemniaków. Olśnienie to szybko zmieniło się twór namacalny, a nawet jadalny. Wieczory umilała nam za to gorąca czekolada.
Nie obyło się bez nowości domowych, których nasze lokum pożąda bardzo namiętnie. Po ponad dwóch latach ciągle się urządzamy i końca nie widać. Ale w myśl, że proces jest celem samym w sobie, dokładamy powoli drobne kawałki do naszej układanki. Wiem tylko jedno, nie zamierzam się przeprowadzać przez najbliższe milion lat. (Czy są jeszcze osoby, dla których zmiana miejsca zamieszkania to taka trauma?). Tym razem przybyły dwa małe obrazki na zagłówku łóżka wypełniając od dawna oczekujące ramki z empiku, zakupione w jakiejś groszowej wyprzedaży (czyli profesjonalnie upolowane). Same rysunki "made by me".
Tydzień skończył się wielką kumulacją pracy zawodowej oraz doświadczeń z cyklu "nowy sezon Hannibala", "rozdanie Oscarów" i "kochanie, mam już dość wybierania wózków i łóżeczek". Zobaczymy co przyniesie kolejny :)